Małżeństwo próbuje poradzić sobie po stracie jedynego dziecka. Zmaga się ze wspomnieniami, codziennymi czynnościami, próbuje - jak to się mówi - normalnie żyć, ale też ratować swój związek.
Zachwyca narracja. Kameralna, subtelna, a zarazem bardzo sugestywna i konsekwentna do końca filmu. Reżyser każe nam przyglądać się poszczególnym gestom bohaterów, mimice, utożsamić się z nimi. Nie ma tu żadnych tanich efektów, nagłych zwrotów akcji, ubarwiania historii, popadania w skrajności.
Tytuł może wprowadzić w błąd, bo nie ma tu też żadnych kontaktów z zaświatami, duchów, zjaw. Jest niezwykle przejmująca codzienność, zwykłość cierpienia, jak najlepiej rozumiany realizm. Świetne role Kidman i Eckharta.
Film nie dla wszystkich, ale dla tych trochę wrażliwszych, a w pełni zrozumieją go chyba tylko rodzice. Na pewno spodoba się fanom "Drogi do szczęścia" Sama Mendesa.
Dla mnie osobiście ten film jest banalny, schematyczny i rażąco płytki. Nieprawdopodobnie wręcz nieoryginalny. Papierowa psychologia chwilami po prostu obraża widza. Szkoda dobrych aktorów, ale... nie było tu co zagrać. Na tle obrazów poruszających podobne problemy od hollywoodzkich produkcji takich jak np. "Głębia Oceanu" po dzieła ("Kto się boi Virginii Wolf") dramat kobiety rozdartej między instynktem macierzyńskim, a samozachowawczym - tu sprowadzony do schematu ocierającego się o amatorszczyznę. A pole dla głębszych wiwisekcji psychologicznych było ogromne.